Rodzina drogą do świętości

 
Listopad jest miesiącem, kiedy w sposób szczególny pamiętamy o świętych obcowaniu. Pragniemy zakończyć go świadectwem Teresy i Ruggero Badano, rodziców błogosławionej Chiary Luce, która towarzyszyła nam w tym miesiącu.

Maria Teresa: Pobraliśmy się,  gdy mieliśmy 26 lat. Naszym największym pragnieniem były narodziny dziecka, ale musieliśmy czekać na to aż 11 lat. Kiedy urodziła się Chiara, o co Ruggero prosił w naszym diecezjalnym sanktuarium, byliśmy przekonani, że jest ona darem Maryi.  Przez nią dopełnił się nasz sakrament małżeństwa, staliśmy się rodziną kompletną,  ona wzmacniała naszą wzajemną miłość i jedność. Wiedzieliśmy jednak, że nie jest ona tylko naszą córką, ale przede wszystkimdzieckiem Boga i że musimy odkrywać Boży plan wobec niej, pomagać jej, by wzrastała w wolności, w wolności dziecka Bożego i w miłości Boga.

Pamiętam pewien epizod. Chiara miała wtedy 5 lat, była dzieckiem słodkim ale zdecydowanym. Kiedyś krzątając się po domu zaproponowałam, pomódlmy się na różańcu. Odpowiedziała: Nie, ja nie będę się modlić. Czułam w głębi serca rodzicielską odpowiedzialność matko wobec jej nieposłuszeństwa, ale nie mogłam jej zmuszać. Odpowiedziałam: to ja sama będę się modliła, ale za ciebie. Po chwili usłyszałam, że zaczęła mi towarzyszyć w modlitwie. Często opowiadałam jej o Jezusie i o Bogu Ojcu, o ich miłości. Mówiłam jej, że ma dwóch ojców, że choć widzi tylko jednego, temu drugiemu w Niebie może powierzyć się z nieskończoną ufnością. W formie bajek przekazywałam jej przypowieści Jezusa. Gdy miała 9,5 roku przeżyła najważniejsze w swoim życiu spotkanie – poznała Ruch Focolari przez swoją przyjaciółkę Chiccę i naprawdę zaczęła na co dzień żyć z „Ewangelią pod rękę”.

Chiara była wesołą dziewczyną, często żartowała. Teraz też tak ją sobie wyobrażam w Niebie, że gra, bawi się. Nasze życie było normalne, jak w każdej rodzinie były cierpienia i radości. Kiedy Chiara miała 17 lat nagle, bólem w ramieniu, ujawniła się choroba. W czasie wakacji zimowych zdecydowała się iść do szpitala, by zrobić badania. Widziałam, jak tam starała się żyć dla innych. W sali obok na leczeniu odwykowym przebywała samotna dziewczyna o pięknych długich włosach, które Chiara pomagała jej myć. Widziałam, jak była zmęczona, mówiłam: dziś nie rób tego, odpocznij. Na to ona: będę miała inny czas, aby wypoczywać. Następnego dnia, gdy przyszliśmy do szpitala, wezwał nas lekarz i bez ogródek oznajmił: wasza córka ma raka, jednego z najbardziej  bolesnych. Czułam jakbym umierała, zapadała się wewnątrz, ale – pomyślałam – zaraz przyjdzie tu Chiara, nie może mnie tak zobaczyć, przy niej muszę stać mocno na nogach. Z Ruggero uścisnęliśmy się, wiedzieliśmy że tylko Jezus może nam pomóc w tej sytuacji powiedzieć Mu tak. Wyszeptaliśmy to cichym głosem, jakby z lęku, że weźmie to na serio. Z wielką ufnością błagałam Maryję, żeby trzymała Chiarę za rękę i pomogła jej przejść tę kalwarię. I rzeczywiście, było tak aż do ostatniej chwili.

Potem często przebywaliśmy w szpitalu w Turynie; kolejne operacje Chiary, chemioterapia. Na jakiś czas musieliśmy nawet tam zamieszkać. Jednak nigdy nie byliśmy sami, otoczeni troską wielu rodzin z Ruchu, które towarzyszyły nam w cierpieniu, stawaliśmy się z nimi jedną duszą i jednym sercem. Po operacji Chiara dosyć szybko się podniosła, ale ja zachorowałam. Ból nogi okazał się niebezpieczny i musiałam pozostać w szpitalu. Nie mogłam być przy niej w najtrudniejszym momencie, gdy szła do szpitala onkologicznego po wyniki badań i miała dowiedzieć się, co jej jest. Towarzyszył jej tata. Wadziłam się z Jezusem: nie rozumiem, ja, matka, powinnam tam przy niej teraz być. Ale powoli powracał pokój – dobrze Jezu, jeśli to Twoja wola, to ja chcę ją wypełnić. Ty mnie zastąpisz przy Chiarze, lepiej ode mnie. Po 2 godzinach przez okno zobaczyłam powracającą Chiarę, szła szybciej niż tato, przygarbiona, tak jakby chciała opóźnić rozmowę ze mną. Zapytałam jak poszło, ale zdecydowanie przerwała: teraz nie, nic nie mów. Rzuciła się na łóżko; zamknięte oczy, na twarzy widać było walkę wewnętrzną, aby powiedzieć Jezusowi swoje tak. Do tej pory mówiła to w życiu wiele razy, ale z radością, teraz, w największym cierpieniu, nie dawała rady. Miałam pokusę, żeby ją pocieszyć, coś powiedzieć; to milczenie było okropne, nie do zniesienia, ale czekałam. Po jakimś czasie spojrzała na mnie z pogodnym uśmiechem: teraz tak, teraz możesz mówić. Ja jednak czułam, że już nic nie mam do powiedzenia, bo ona już potrafiła przemienić cierpienie w miłość.

Ruggero – w trudnościach, wobec każdego cierpienia, jakie się pojawiało, mówiła per tedla Ciebie, Jezu,  jeśli Ty tego chcesz, ja też tego chcę. Miała ogromną umiejętność przechodzenia ponad cierpieniem, przekształcania cierpienia w miłość. Odnajdywała wtedy radość. Prosiła Maryję z Lourdes o dwie rzeczy – o uzdrowienie, jeśli to możliwe, lub o radość z wypełnienia woli Bożej. W szpitalu było wiele bolesnych chwil – dzieliliśmy się doświadczeniem, jak każdy z nas przeżywał je jako wolę Bożą. Wtedy czuliśmy, jak wielka jest między nami jedność i miłość. Kiedyś Chiara wykrzyknęła: mamy Jezusa pośród nas, jesteśmy najszczęśliwszą rodziną na świecie i słyszeliśmy jak tej nocy śpiewała. Doświadczałem wtedy ogromnej Miłości Boga do nas. Miłość ziemska z mamą stawała się miłością bosko-ludzką. Na początku choroby pytała: Mamo, czy to słuszne umierać w 17 roku życia? A mama – nie wiem; wiem, że trzeba wypełnić wolę Bożą, może to jest plan Boga wobec ciebie.

Kiedyś zapytała: Czy już nigdy nie będę chodzić? Maria Teresa: Nie przejmuj się, jeśli Jezus zabierze ci nogi, to da ci skrzydła. Innego dnia kiedy źle się czuła, pytała: czy już odejdę? Maria Teresa: nie wiem, kiedy ta chwila nadejdzie, ale bądź spokojna, masz walizkę pełną uczynków miłości, sam Jezus weźmie cię za rękę. Siłę znajdowaliśmy w modlitwie, w jedności z innymi i w Eucharystii. Gdy czuliśmy się niezdolni do modlitwy, pomagało tylko trwanie przed Nim. Czasem czułem, że wpadam w pustkę, ale Jezus mnie podtrzymywał, dawał siłę, by zacząć od nowa.

Maria Teresa:  Chiara miała sparaliżowane nogi i nie mogła zapanować nad ich ruchami, którym towarzyszył ogromny ból kręgosłupa. Trzymaliśmy z Ruggero jej kolana rękami i tak byliśmy niemal zmuszeni trwać przy niej dzień i noc. To był dar fantazji Jezusa, bo ona nauczyła nas wtedy bardzo wielu rzeczy. Bycie przy niej było już doświadczaniem Nieba, dotykaniem Boga…. Kapłan, który kiedyś przyszedł, powiedział, że gdyby można było otworzyć dach domu, to widziałoby się Jezusa zstępującego na to jego stworzenie.

Kiedyś leżąc pod tlenem, ledwo szeptała: przyjdź Panie Jezu, ale księdza nie było. Przyszedł wreszcie, ale okazało się, że bez Jezusa, bo wracał z drogi. Ja na to: ona czeka od rana. Szybko pobiegł do kaplicy szpitalnej i wrócił z Hostią. Mogliśmy Go przyjąć – ona i my. Był to moment szczególny, gdy wydawało się, że Niebo i ziemia się łączą. Ksiądz zorientował  się, że nadchodzi chwila jej odejścia. Wycofał się, bo nie mógł wstrzymać łez, a wiedział, że przed Chiarą się nie płacze. A Chiara: nie odmówił modlitwy do Ducha Świętego, powiedzcie mu, żeby wrócił. Ale on nie czuł się na siłach. Chiara więc sama dziękowała za Eucharystię i odmówiła modlitwę Przybądź Duchu Święty….

Od Chiary Lubich nasza córka nauczyła się dobrze żyć chwilą obecną. Powiedziała do mnie: dzisiaj nie zrobiłyśmy jeszcze rozważania. A ja: Tak, to może przeczytajmy od razu.  O czym chciałabyś dzisiaj? Chiara: Tą o sześciu „s” – będę świętą, jeśli stanę się nią natychmiast  (po włosku wszystkie wyrazy zaczynają się od s).  Zaczęłam czytać. Położyła mi rękę na kolanie: Mamo, czytaj lepiej. Przy niej nigdy nie można było obniżać lotu.

W ostatnich chwilach życia nadal odwiedzało ją wielu przyjaciół. Pytała: czy jest ktoś do mnie, chcę ich pozdrowić. Ja, widząc jak cierpiała, chciałam jej tego oszczędzić – nie, może nie teraz. Ale ona: otwórz, ale wcześniej odłącz mi tlen, aby się nie przestraszyli. Przychodziły różne osoby, ale każdy wchodził niemal „na palcach”, bo czuł atmosferę świętości. Mówiłam: Chiara, ty kochasz aż do ostatniej minuty. A ona: Mamo, ja już nic nie mam, ale mam serce i sercem mogę jeszcze kochać. Szczególnie pozdrawiała młodych: Mamo, młodzież jest przyszłością, ja nie mogę już biec, ale im chcę przekazać płomień, aby- jak na olimpiadzie –  ponieśli pochodnię dalej. Jest tylko jedno życie, warto przeżyć je dobrze. Czasem patrząc na nią zastanawiałam się: o czym teraz myśli. Spojrzała na mnie, odgadła: Wiesz co robiłam, śpiewałam Ecco mi Gesu…” (Jezu ukrzyżowany i opuszczony, oto jestem…). Mnie też pytała: Mamo co robisz? – Ja: także śpiewałam „Pragnę cię spotykać zawsze w moim sercu…”. Były to chwile wielkiej harmonii, słowa stawały się niepotrzebne. Czułam, jakby Chiara powróciła do mojego łona, jakbyśmy były jedną osobą. Kiedyś przytuliła się i rozczochrała mi pieszczotliwie włosy: Mamo, bądź szczęśliwa, bo ja jestem… To jej ostatnie słowa powiedziane do mnie.[i]


[i] NM 2013 nr 4

Regulamin(500)