Moje życie „za żelazną kurtyną” w czasie koronawirusa

 
– Po przyjeździe do szpitala okazało się, że miała gorączkę i jej stan był naprawdę poważny. Musieliśmy z kolegami czekać prawie 24 godziny na wyniki testu na koronawirusa. Dzięki Bogu wynik testu okazał się negatywny – opowiada Martin Uher, focolarino, lekarz i kapłan, pochodzący z Czech.

Od jakiegoś czasu mieszkam w Katowicach, ale do pracy dojeżdżam do Czech. Z powodu zamknięcia granic 14 kwietnia upłynął miesiąc, jak wyjechałem z mojego katowickiego focolare. Wyjeżdżałem z myślą, że w rzeczywistości nie wyjeżdżam, ale jadę służyć. To mi pozostało, chociaż odczucia i nastrój się zmieniły.

Jest to czas, którego się nie spodziewałem i, co za tym idzie, konkretnie się do niego nie przygotowałem. Muszę też przyznać, że uczę się w nim żyć.

 

Pracuję jako lekarz w pogotowiu i moja praca z jednej strony się nie zmieniła, ponieważ zawsze są ludzie, którzy potrzebują pomocy, ale z drugiej strony sytuacja zmieniła się bardzo! Każdy pacjent jest „podejrzany”. Zawsze musimy pytać jego samego albo jego rodzinę, czy nie są na kwarantannie, czy nie mieli kontaktu z… Teraz musimy też zabierać ze sobą dodatkowy sprzed ochronny, a w niektórych przypadkach całe kombinezony…

Muszę przyznać, że niekiedy trudno mi jest dostrzec w pacjencie Jezusa (często o Nim zapominam), lecz widzę tylko kogoś, kogo trzeba leczyć, i na dodatek może on być zarażony koronawirusem. Z drugiej strony jednak czuję, że jestem tutaj nie tylko po to, by leczyć, ale też po to, by dawać, przynosić ludziom trochę pokoju, radości, uśmiechu, humoru…

Okres Wielkiego Postu i Wielkiego Tygodnia był dla mnie, jak i dla nas wszystkich, bardzo inny niż w poprzednich latach. Na początku Wielkiego Tygodnia mieliśmy wezwanie do pacjentki, której stan z początku nie wydawał się zbyt poważny. Była to starsza osoba i poprosiła mnie, żebyśmy podwieźli ją najpierw do domu (zdarzenie miało miejsce poza domem), żeby mogła zabrać ze sobą swoją komórkę. W domu był tylko jej mąż, unieruchomiony, z zaawansowanym Alzheimerem (ona się nim opiekuje). Najpierw wydawało mi się, że nie muszę odwieźć jej do szpitala razem z sanitariuszami. Ale wewnątrz coś mnie skłaniało do tego, by z nimi jechać. Zrobiliśmy wyjątek i zatrzymaliśmy się przed jej domem, dwaj sanitariusze poszli po jej komórkę i dokumenty. Po przyjeździe do szpitala okazało się, że miała gorączkę i jej stan był naprawdę poważny. Musieliśmy z kolegami czekać prawie 24 godziny na wyniki testu na koronawirusa. Dzięki Bogu wynik testu okazał się negatywny…

Ale te 24 godziny oczekiwania były dla mnie doświadczeniem „przerzucania wszystkiego na Ojca”, bo nie wiedziałem, co będzie dalej, a niepewność była wielka… Żeby przez te długie 24 godziny móc robić wszystko normalnie, musiałem wielokrotnie, świadomie, z wielkim wysiłkiem „przerzucać troski na Ojca”.  To pomogło mi „zanurzyć się w Bogu”.

Staram się też nie osądzać i nie krytykować. Nie zawsze jest to łatwe i nie zawsze mi się udaje, ale kiedy staram się o to świadomie, to mam w sercu pokój. A kiedy dzwonią do mnie z centrali albo koledzy, którzy chcą się skonsultować – staram się odpowiadać z radością, nawet jeśli ten telefon oznacza dla mnie dodatkową pracę. W ten sposób mogę pomóc mojemu rozmówcy i podnieść go na duchu.

Wczoraj zostałem wezwany do ośrodka dla starszych osób, gdzie jest wielu nosicieli koronawirusa. Musieliśmy nałożyć na siebie kombinezony. Była tam pewna staruszka, poważnie chora… Trzeba było wszystko załatwić, nie tylko przeprowadzić wywiad, postawić diagnozę, ale zorganizować dla niej transport. Dlatego musiałem wykonać wiele telefonów, trwało to wszystko prawie 2 godziny… I przychodzi taka pokusa: ona ma już ponad 90 lat, zatem… Nie, trzeba zrobić dobrze wszystko, to, co się da, uwzględniając możliwości, jakie medycyna oferuje i na jakie zezwala nam prawo. W rozmowach telefonicznych, często bardzo trudnych, starałem się wyjaśnić szpitalowi, że chcę zrobić to, co najlepsze, i że chcę z nimi uzgodnić, co jest możliwe… Czekając na specjalny ambulans, mogłem się za te starsze osoby i cały personel modlić i po cichu ich błogosławić, powierzać Jezusowi. Do domu wróciłem zmęczony, ale szczęśliwy, bo w ten sposób „wchodzimy w ranę“, która też jest zarażona wirusem, ale jest to – rana Jezusa.

Często czuję w sercu, że Bóg mnie kocha, a ja na różne sposby, na różnych polach staram  się Mu to odwzajemnić. Usiłując być bardziej wrażliwym na Jego głos – nie tylko w sprawach duchowych, ale także konkretnych. Np. zrozumieć, co robić w danej chwili, gdzie pójść, czy iść gdzieś już teraz… itd. Albo także na polu czystości, na polu trosk, na polu pokus, by np. nie robić nic albo robić wszystko szybko…

Bóg zabiera mi także pewne rzeczy… Np. nie wiedziałem, kiedy wyjdzie nowa książka Chiary Lubich z rozważaniami na każdy dzień roku, której byłem współredaktorem. Czekałem na nią z radością i wdzięcznością, jak na narodziny dziecka. Bóg zabiera to nam, abyśmy mieli tylko Jego, a nie rzeczy, choćby dobre…

W czasie tej pandemii zacząłem częściej w ciągu dnia śledzić wiadomości, bo byłem ciekawy, jak się sprawy mają. Wcześniej oglądałem wiadomości tylko raz w ciągu dnia. Teraz na nowo postanowiłem oglądać wiadomości tylko raz dziennie, by nie tracić równowagi w sercu, ale to mnie kosztuje. Jest to dla mnie rodzaj umartwienia i pomaga mi bardzo, by nie być zbyt ciekawskim. Daje mi to wielki pokój w sercu i nie zabiera czasu, aby mieć go na to, co powinienem robić…

Martin

Regulamin(500)