Tu się ŻYJE aż do śmierci

 
„Człowiek, który cierpi bardziej rozumie potrzebę oraz wartość Bożego daru zbawienia i wiary, a przez to pomaga także tym, którzy stoją obok docenić oraz odnaleźć ten dar” - Papież Franciszek.

Kiedy poczułam w sercu, że Stwórca zaprasza mnie do posługi wolontariusza w hospicjum, broniłam się rękami i nogami, myśląc: „Boże, oszalałeś…”. Autor najlepszego planu na życie każdego z nas był jednak cierpliwy i wytrwały. Podsuwał mi kolejne znaki i potwierdzenia tego nieracjonalnego w przypadku mojej osoby (jak mi się wydawało) natchnienia. Mój Boże… Mam 32 lata, jeszcze niedawno byłam bluźniącą ateistką. Wierzę w Ciebie dopiero od niespełna dwóch, a Ty w ekspresowym tempie światła zmieniasz moje życie o 180 stopni. Hospicjum… Dla jednych umieralnia, a dla mnie miejsce, gdzie ŻYJE się aż do śmierci. Miejsce, gdzie wszystkie problemy bledną jak prześwietlona klisza, a system wartości błyskawicznie się klaruje. Wszechstronność wolontariusza: zmiana pampersów, mycie, karmienie, a w myślach nieustannie: „Dla Jego bolesnej męki…”. Modlitwa i rozmowa przede wszystkim. Pacjenci chcą rozmawiać. Czasem kilka minut to wystarczająco zażyła znajomość, by opowiedzieli swoje życie, często bez cenzury. Punktem zaczepienia jest ładna pogoda czy niedosolona zupa na obiad, a później już samo idzie. Świadomość, że tak naprawdę nie trzeba robić wiele, by ofiarować drugiemu człowiekowi tak dużo. Swoją obecność i swój czas. Niby nic, a tak naprawdę wszystko, co mogę dać. Wystarczy usiąść i być. Złapać za rękę, pogłaskać po włosach. Cierpienie jest. Oczywiście, że jest, ale obserwuję, jak przyjęte ze zgodą i zaufaniem do Boga staje się heroicznym świadectwem wiary. Zachwycam się poznanymi tu małżeństwami. Mistrzostwo świata w wypełnieniu przysięgi. W zdrowiu i w chorobie. Na dobre i na złe. W tym miejscu tak naprawdę uwierzyłam w życie wieczne. Miałam ogromną łaskę towarzyszyć pacjentom w przechodzeniu na drugą stronę. Ich wyraz twarzy, często pełen pokoju, uśmiech czy wyciągające się w górę ręce, jakby w odpowiedzi na czyjeś wyciągnięte ramiona. Jezu, w domu Twego Ojca jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to przecież byś powiedział… Często powtarzam, że jestem bezczelna, wynosząc z tego miejsca więcej niż wnoszę. Uczę się mistyki codzienności. Chwytania chwil, ulotnych jak motyle. Codzienności, która spowszedniała. Zapachu kawy, smaku zwykłej kanapki z żółtym serem, widoku nieba, które jest bardziej błękitne niż się wydaje. Żyję, jestem zdrowa, widzę, słyszę, chodzę, mam dach nad głową i pełny żołądek. Mam wspaniałych ludzie wokół siebie, a przede wszystkim Boga w sercu. Mam wszystko… Przez tyle lat skupiałam się na tym, czego nie mam, a kolejny dzień traktowałam jak oczywistą oczywistość, która mi się należy. Kiedy sprzątałam dom, skupiałam się na zalegającym na szafkach kurzu, zaniedbując półki serca. Zaplątane emocje, pielęgnowane zranienia, tyle słów, które padły niepotrzebnie i tyle niewypowiedzianych. Przepraszam… Wybacz… Odkładałam wewnętrzne porządki na później, a przecież same się nie zrobią. Może jutro… A jutro jeszcze do nas nie należy.

Marta Przybyła

 

Więcej o autorce tekstu i jej pracy u boku chorych można znaleźć na profilu Fb: Tu się ŻYJE aż do śmierci

Regulamin(500)